wielkie usta

wielkie usta
"W głowie można mieć wszystko i oczywiście też każdy ma wszystko w głowie, ale na papierze prawie nikt nic nie ma" /Bernhard/

poniedziałek, 11 marca 2013

Próby do lektury Bacha…



Układ wierszy nieprzypadkowy, tematyka przemyślana, kostiumy dobrane. A jednak po lekturze najnowszego tomu Justyny Bargielskiej – Bach for my baby – zamiast konkretnych utworów pozostają w mojej pamięci poszczególne obrazy: żółty ul z czarną wstążką, zamrożone mięso, wzgórza i kościoły, robaki i różne rodzaje ciemności, a ponad wszystkim – królowa-ogień i wypadający jej z dłoni (teatralnie) – list. W poezji Justyny Bargielskiej elementy świata nie zawsze łączą się ze sobą. Nie ma pomiędzy nimi oczywistych związków. W przeciwieństwie do Agnieszki Wolny-Hamkało, autorka Dwóch fiatów nie ustawia przestrzeni do zdjęcia, ale pokazuje ją „na wyrywki”. W jej poezji księżyc nigdy nie będzie wyglądał jak „wyszczerbiony medalik” ze Spamów miłosnych Wolny-Hamkało. U niej, „Co było złote,/ stało się szare” i na odwrót. Potoczność zmieszała się z patosem, a brutalność z delikatnością.

Próba I – język
W Obsoletkach Bargielska zwracała uwagę na problem niewydolności, a czasami po prostu braku języka w obliczu straty. O śmierci i o żałobie łatwiej jest milczeć, zdawała się podpowiadać. W tomiku Bach for my baby problemem jest nadmiar języka.

Nyberg zaczął wkładać głowę do plastikowego worka
Skąd ja go wzięłam i kiedy zrobił się taki stary?
[…]

Zgodziliśmy się co do tego, że powinniśmy ze sobą mieszkać,
ale nie, że powinniśmy zamieszkać razem. Język
uratował nas przed życiem, inni kochankowie
nie mają tyle szczęścia. Teraz każde z nas może napisać
czterdziestą pierwszą czarną książkę
składającą się z tysiąca powtórzeń i tylko. Zresztą

do mnie już pisze wydawca, że jest ciekaw, jak to się skończy […].

„Skąd ja go wzięłam i kiedy zrobił się taki stary?” – pyta bohaterka w otwierającym zbiór cytowanym wyżej wierszu 40 czarnych książek i, chociaż utwór zapowiada tematykę miłosną, to nie o końcową fazę zauroczenia w tym pytaniu chodzi, a o język – zużytą materię opowieści. Język, w którym bardzo trudno jeszcze cokolwiek powiedzieć. „40 czarnych książek” – aż czterdzieści i tylko czterdzieści. Pierwszym słowem tomu jest – podważająca sens tworzenia struktur składniowych – liczba. Skoro tyle już powstało, w dodatku wszystkie „składają się z tysiąca powtórzeń”, to trzeba by się zastanowić, czy właściwie warto jeszcze pisać książkę nr 41.
Żyjemy powtórzeniem, karmimy się baśniami, archetypami, słowami. I, choć to słowa niejednokrotnie nas dzielą i sprawiają, że nie możemy „zamieszkać razem”, nie wiemy, jak by to było, nie pisać czterdziestej pierwszej czarnej książki, w której każde z nas może postawić swoje „tylko” obok tysiąca powtórzeń. Trudno sobie wyobrazić, jakby to było, nie powtarzać już historii, nie żyć opowieścią, nie mówić o miłości.
Autorka zachowuje jednocześnie dystans wobec tego wszystkiego, co zostało nazwane „poezją kobiecą” i pełne jest subtelnych obrazów i uczuciowości. Tradycyjne atuty kobiecości u Justyny Bargielskiej stają się teatralnymi rekwizytami, po które można czasami sięgać, ale które można też odkładać.
Bohaterka wierszy z tomu Bach for my baby z jednej strony – jak mi się wydaje –skłania się ku wyborowi milczenia, bo nie ma języka, „w którym mogłaby zostać tak bezboleśnie zbawiona” (Dwa lusterka, w tym jedno powiększające), i nie pamięta, o co w tym języku chodziło; pamięta za to najdrobniejsze szczegóły. Gdy wspomina: „Pamiętam, że masz ładne palce” (Hans Memling Hotel, nie przychodzą jej na myśl słowa, lecz obrazy, więc może zawsze chodzi tylko o szczegół, o te palce? Z drugiej strony prosi, domaga się słów: „I jeśli cokolwiek czuję, / weź mi to opowiedz” (Awanturystyka) i wciąż czeka na list: „Odpisz mi jak najszybciej” (Dwa lusterka, w tym jedno powiększające).
Wracam do utworu 40 czarnych książek – sporo w nim patosu rzeczy podstawowych: język, życie i szczęście kochanków – wszystko na równych prawach zamknięte w szesnastu wersach. Ale to tylko początek, wprowadzenie, więc zapewne możemy wybaczyć tę podniosłość tonu, osłabioną zresztą ironicznym finałem wiersza, w którym odzywa się głos wydawcy, który, ach, nie wiemy tego jeszcze – może nie zechce wydać czterdziestej pierwszej czarnej książki?

Próba II – kobieta
„Lejek, czyli lejek”. Opowieść kobiety, która kroi zamrożone mięso. Póki jeszcze zmrożone – bo wie, że tak się lepiej kroi. Później będzie klepać kotlety. Ma więc trochę czasu i w tym czasie – robi słowa. Jest realistką i dlatego nie wszystkie wiersze  udaje jej się utrzymać w tonacji lirycznej. Kobieta nie ma już czternastu lat i wie doskonale, że „równie biegle jak mówić, / potrafi kroić zamrożone mięso”. Bywa melancholijna, ale spokojnie, nie trzeba jej podtykać soli trzeźwiących, zaraz weźmie tasak i będzie ćwiartować… tę prostytutkę z wiersza „O tej porze roku, o tej porze dnia”! Bohaterka wiersza chce pokonać słabą stronę siebie – prostytutkę w sobie samej. Prostytutka jest kimś, kogo bohaterka pragnie samodzielnie uśmiercić. Jest jednym z jej wcieleń, tym akurat, z którym musi sobie radzić w samotności, tym słabym i uległym.
Bohaterka tej poezji cierpi na swego rodzaju schizofrenię – tzn. doświadcza rozmaitych wcieleń samej siebie. Czasami widzi siebie jako osobę silną, jako kobietę z tasakiem w dłoni, czasami jako prostytutkę, innym razem jako dziecko. Obserwujemy jej zmagania z własną cielesnością: „Interesuje mnie tylko, gdzie jest moje ciało / i dlaczego nie chce, żebym oddychała” (XX), „Widzicie tę kobietę? / Też ją widzę, tyle że od środka” (To nie jest żaden z tych słodkich arbuzów). O kobiecie z wierszy bardziej wypada mówić bohaterka niż podmiot liryczny. Po pierwsze – powód oczywisty – z braku godnej żeńskiej formy podmiotu lirycznego. Po drugie – i tutaj więcej argumentów – ponieważ: kobieta ta nie tylko mówi, ale i uczestniczy w pewnych zainscenizowanych wydarzeniach, jest postacią samoświadomą, bohaterką wyreżyserowanego przez siebie małego spektaklu („Mój bohater nie żyje, a bohaterka ma straszne długi” – z wiersza Kolego, kolego, zostaw marginesik). W tym sensie jest też postacią obdarzoną świadomością zewnętrzną wobec różnych realizacji siebie: siebie nr 1 – prostytutki, siebie nr 2 – innej dziewczyny, siebie nr 3 – matki. Zachowuje wobec nich dystans, jest ich boginią („ja, która ich stworzyłam” – z utworu Kolego, kolego, zostaw marginesik), i poddaną zarazem.
Wyzwolenie z samej siebie przychodzi tu pod postacią córki, także kobiety, ale kobiety spowitej w „zupełnie inne piękno” (Inna róża). Myślę, że Bargielskiej nie zależy tu na jakkolwiek rozumianej waloryzacji duchowego piękna córki. „Inność” tego piękna to dla bohaterki ulga, możliwość spuszczenia wzroku z samej siebie. Córka uwalnia ją od jej własnych rozproszonych wcieleń i obsesji. Piękno córki, jak twierdzi bohaterka, jest „jedyną nadzieją / tego świata” (Inna róża), co nie znaczy, że będzie jakąś ostoją dla córki, która również może się w pewnym momencie poczuć przytłoczona oglądaniem samej siebie „od środka” (To nie jest żaden z tych słodkich arbuzów). Spotkanie z „innym” daje nadzieję, a jeśli nie nadzieję, to przynajmniej jakieś bezpieczeństwo zewnętrzności. Bycie ze sobą jest o wiele bardziej kłopotliwe niż bycie z innymi.

Próba III – Bóg?
Harfa daje radę to wiersz „bożonarodzeniowy”, choć oczywiście trop zawarty w słowach „moc nie musi truchleć” jest zbyt powierzchownym sygnałem, by mógł mnie doprowadzić głębiej niż w przestrzeń domkniętą i jednoznaczną. Pomimo oczywistości tego skojarzenia (tak działa ten wiersz), podążam jego tropem i nic nie mogę poradzić na to, że urzeka mnie groza wyłaniająca się z antynomiczności kolejnych fraz:

[…] To jest moment, w którym wszystko jest na swoim miejscu,
mąż przy stole, a nie mąż w pociągu,
dzieci donoszone w kojcach a upuszczone w otchłani,
pies w czystej pościeli a śmierć zawsze za progiem […].

Groza wyłania się z tego co codzienne i zwykłe, a jednocześnie najbliższe, wyjęte z domowego zacisza (kojec, pościel, stół). W owym zaciszu wszystko powinno być na swoim miejscu. W pierwszym zestawieniu – „mąż przy stole, a nie mąż w pociągu” znalazł się jeszcze porządkujący rzeczywistość znak negacji. Jednak w kolejnych zestawieniach, dom i świat zewnętrzny nie zostają od siebie oddzielone, śmierć jest tuż za progiem, a kojec i otchłań znajdują się przerażająco blisko siebie.
Jeden sugestywny obraz wyświetla się w mojej wyobraźni: Jezusek w żłobeczku i Maryja odpędzająca pastuszków. „Nic, o czym chcielibyście pisać, się nie wydarzyło, / więc moc nie musi truchleć” – Maryja owijająca małego Jezuska w kawałek szmatki i uciekająca daleko daleko, by sobie jeszcze, choć przez chwilę, pooglądać jego maleńkie stópki. Zastrzegam, że tego czytelnik nie znajdzie w wierszu Harfa daje radę, że jest to moja wizja (a przecież miło jest miewać wizje podczas czytania poezji); objawienie, jakoś związane, a może niezwiązane z utworem Harfa daje radę, który mogłabym dla siebie zatytułować Matka Boska Uciekająca. Wiersze Bargielskiej oczekują od odbiorcy zaangażowania, wymagają dopowiedzenia, dopisania, wydają się jedynie zapalnikami uruchamiającymi niezwykłe projekcje, jednak ostateczny sens i kształt owych projekcji zależy od czytelnika.
Tony religijne słychać w tle wszystkich utworów, nie tylko tych, w których pojawia się wizja otchłani i „dziewczyna, która spłonie w piekle”. Religijność u Bargielskiej ukazywana bywa w sposób ambiwalentny. Z jednej strony jest czymś, co kojarzy się z widokiem odpustowych kramów („wzgórza i kościoły […] I więcej kościołów” – z wiersza Zrozumienie metafory), czyli pustą formą obrzędowości, Maryjką na święconą wodę, znaną już z obsoletkowych opowieści. Z drugiej strony religijność, nawet ta zamknięta w nieco zbanalizowanej formie, wiąże się z poszukiwaniem odpowiedzi na fundamentalne pytania. Bywa traktowana ironicznie, jak w wierszu Pan przyniósł, pan odniósł, lecz nie daje się zbyć milczeniem. Religijność przez rytuał oswaja to, co niezrozumiałe: „Tu, za tym drzewem, / nie przestrasz się, wszyscy będą ubrani / we fiolet” (Pan przyniósł, pan odniósł). Oswaja, ale nie tłumaczy „dlaczego”. Może być jednocześnie i powierzchowna, i bardzo głęboka.
Klimat religijny daje się odczuć także w samym stylu – w powtórzeniach zaimków: „Kochałam cię, gdy jeszcze byłeś / obietnicą ciebie” (O tej porze roku, o tej porze dnia), inwersjach: „[…] gdy ty nie jesteś przykryta, ja również / przykryty nie jestem” (Suknia barwy pogody), paralelizmach składniowych, antytetyczności i hieratyczności. Bargielska łączy potoczność i trywialność z podniosłością: „Jak dbacie o siebie dziwki? O ten dar niebios […]” (XX). Z naśladowania stylu biblijnego wyrasta melodyjność frazy. Przykład takiego melodyjnego pantumicznego zapętlenia daje wiersz Co było złote. W duchu biblijnej stylizacji utrzymany jest także zamykający tom utwór Inna róża, który daje się czytać jako parafrazę Pieśni nad Pieśniami.

Próba IV – teatro
W wierszach Bargielskiej wiele jest tropów osobistych, z których znaczeniem czytelnik może sobie radzić dwojako. Albo dać im się po prostu ponieść – uznać je za ładną dekorację całości i zrezygnować z wyjaśnień, albo starać się dociekać ich genezy i znaczenia. A wtedy łatwo o zawód, szybko interpretacja zamienia się w śledztwo (bo kim jest Iwona? a kim Nyberg? i czy Henning Mankell ma z tym wszystkim coś wspólnego?). Ozdobniki (jak wymyślne tytuły – np. Ciaccona di Paradiso e dell’Inferno), można traktować jak jeden z elementów barokowego spektaklu, który naśladuje w swoim tomie Bargielska; partię tej poezji czysto popisową lub mającą jedynie wskazać kierunek, z którego przyszła inspiracja. Być może owe dziwności są także sposobem autorki na dzielenie się z czytelnikami swoją prywatnością – miłościami muzycznymi, literackimi, fragmentami prywatnego życia.
Tom Bach for my baby jest przesycony teatralnością i patosem, śpiewnością i dekoracyjnością – i być może są to właśnie echa muzycznych inspiracji takich jak Teatro d’Amore i Via Crucis. Można sobie zapewne wyobrazić podział tego tomu na partie śpiewane, w których zza kulis wyłaniają się, nieco marionetkowe postaci (np. „dwa niepotrzebne psy i jeden zbędny mężczyzna” – z wiersza Zrozumienie metafory). Bohaterowie wchodzą na scenę, jakby zamierzali odegrać życiową rolę, lecz schodzą z niej, wykonawszy zaledwie kilka ruchów, takich, jak przewidywał scenariusz. W dłoniach trzymają rekwizyty. W tle nie ma wielu dekoracji, stoi drzewo, laptop, później jest scena w kawiarni. Współistnienie konkretnych osób czy przedmiotów uzasadnione zostaje dość pokrętnie – trzeba sobie dopiero dorysować sznurek, który połączy poszczególne zwrotki w „garść przewleczonych koralików” (Zrozumienie metafory). Śpiewaczka oczywiście wie, że jest śmieszna, zastygła przecież jedynie na chwilę, podczas krojenia mięsa, i przez tę jedną chwilę myśli sobie o spektaklu miłości, i o tym, że jest wielką diwą z różową szminką na ustach, i że wyśpiewuje wielki teatr miłości. Wie, że to śmieszne, że tak się już dzisiaj nie śpiewa, a przede wszystkim, że o tym (o miłości) nie ma już czego zaśpiewać. I tak sobie stoi, z tłuczkiem do mięsa w „jednotaktowym domku w pieprzonej technologii / sumikowo-łątkowej, czy jakiejś innej / równie popieprzonej technologii, / która zwycięża śmierć” (Ciaccona di Paradiso e dell’Inferno).

Nowa Dekada Krakowska 1-2/2012

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz