Dycki przyzwyczaił nas już
do tego, że jego poezja nie ma początku i nie ma centrum. "Kochanka Norwida" to zbiór,
który czyta się na jednym oddechu. Wprowadza czytelnika w autonomiczny świat, którego reguły zmieniają się przy każdym kolejnym wierszu – przesunięcia są
nieznaczne, a jednak wpływają na cały układ.
Wiersze Dyckiego są dotkliwe
i przejmujące, nie brakuje w nich jednak doskonale wyważonej ironii. Ironii,
która nie anihiluje ważności tego świata, nie neguje wzruszenia, ale z nim
współistnieje, jak w wierszu:
IV.
śliczny śliczny kościółek
w obrębie dawnego unickiego
domostwa lecz nigdy w nim
nie będę u siebie (choćbym
napisał
wiele wierszy) to nie jest
moje miejsce
moje miejsce jest po
stronie matki
obudziłem się w nocy i
odkryłem przed sobą
prawdę której nie chciałem
przyjąć: moje miejsce jest
w polszczyźnie niczym w
kościółku
Wiersze te są prawdziwą
sztuką zawieszania głosu. Każdy kolejny utwór pozostawia wrażenie
nieoczywistości i odsyła po rozstrzygnięcie do następnego. Ale w następnym rozstrzygnięcie
również się nie pojawia, bo zamiast niego pojawia się nowy element, który zupełnie
zmienia optykę sytuacji:
V.
śliczny śliczny kościółek
w obrębie dawnego unickiego
domostwa lecz nigdy w nim
nie będę u siebie choćbym
zdążył
zakraść się do szkolnych
podręczników i zestarzeć to
nie jest
moje miejsce (według pana
Czekalskiego) moje miejsce
jest
w transporcie czyli po
stronie
matki w bydlęcym wagonie
Dycki odsyła więc po sens
zawsze gdzieś indziej – do kolejnego wiersza, do kolejnych słów, w których
powtarza się to, co już zostało powiedziane, ale za każdym razem jakoś inaczej.
I to „inaczej” każe jeszcze się wstrzymać, czekać z próbą domknięcia
sensu do kolejnego wiersza. W lekturze pozostaje więc wrażenie ciągłej
dyslokacji, przemieszczania sensów. Tak, jakbyśmy w ciemnościach oświetlali fragment
mapy. Gdy natrafiamy na widziane już wcześniej miejsce i oświetlamy je raz
jeszcze, ono nagle wydaje się inne. To mapa bez ustalonych punktów. Są na niej
miejsca znane, ale nigdy nie wiadomo, gdzie i kiedy się ukażą. Są miejsca już
wcześniej widziane, ale zawsze sprawiają jednocześnie wrażenie obcych.
Podobnie rzecz ma się z
językiem u Dyckiego. Jest to język doskonale opanowany, poddany melodyjnej
frazie, a jednak ciągle nieco oderwany od rzeczy jak „śliczny śliczny
kościółek”. Język ten jednocześnie doskonale odpowiada na potrzeby opisu i pielęgnuje
obcość, sprawia, że „nigdy w nim/ nie będę u siebie”.
Sięgając po Dyckiego,
sięgam po wszystko, co już znam. Dopiero czytając wszystko, co już znam,
natrafiam na prawdziwą obcość. Błędem byłoby jednak sądzić, że ta obcość
wyrażona zostaje w patetyczny sposób. Dycki od pierwszego do ostatniego wiersza
bawi się ironią: „(…) ale o tym znajdziesz/ wiadomość w pewnym przypisie/ w
moim najistotniejszym wierszu”. Wciąż odsyła do „najistotniejszego wiersza”,
który nie istnieje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz