wielkie usta

wielkie usta
"W głowie można mieć wszystko i oczywiście też każdy ma wszystko w głowie, ale na papierze prawie nikt nic nie ma" /Bernhard/

czwartek, 5 stycznia 2017

Nie obrażam się na Szczepana Twardocha

W końcu przeczytałam Króla. I mam pięć uwag na temat Króla Szczepana Twardocha. Dlaczego tylko pięć? Król doczekał się już takiego rozgłosu medialnego, że zapewne każda osoba z czytającego światka już o nim słyszała, a nawet słyszała na tyle dużo, żeby mieć własne zdanie. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak tylko odesłać do znakomitych tekstów krytycznych koleżanek i kolegów (np. tu: http://www.dwutygodnik.com/artykul/6780-przyjdzie-bokser-i-nas-zbawi.html), a dla własnej przyjemności zapisać na marginesie te niezobowiązujące uwagi:

1. Fantastyczny powiew świeżego powietrza po pretensjonalnej Morfinie i Drachu. Nareszcie książka, która jest dobrze skonstruowana fabularnie: ma wartką akcję, fantastycznie skrojonych bohaterów, nie sięga po subtelne analizy psychologiczne ani nie pretenduje do rangi historiozofii. Jest powieścią gangsterską i jako taka sprawdza się doskonale. 

2. Powieść popularna. Naprawdę? Jeśli to jest powieść popularna w Polsce, to bardzo się cieszę. W ogóle jeśli tak miałaby wyglądać literatura popularna w Polsce, byłabym zachwycona. Pamiętam, jak powieścią popularną okrzyknięto Ciemno, prawie noc Joanny Bator, trochę chyba na wyrost, ale tak się mówiło. Po stokroć wolę, żeby to był Twardoch, niestety. Czynić zarzut z tego, że książka pretenduje do „bycia o czymś więcej” - absurd. Może pretendować, byle to nie przeszkadzało czytelnikowi, jeśli tym „czymś więcej” po prostu nie jest.

3. Powtórzenia nic nie wnoszą. Tak. Dzięki bogu. Twardoch, podobnie jak w Morfinie i Drachu sięga po pewne refreniczne konstrukcje, które, jak się zdaje, mają z jednej strony budować klimat, z drugiej nieco rozszczelniać strukturę powieści sensacynej. Jedno i drugie robią w bardzo nikłym stopniu. Akcja toczy się po swojemu, kaszalot patrzy w oczy i odlatuje. Widzi go Szapiro i nasz mały chłopiec, niejaki Mojżesz Bernsztajn, ale kogo to obchodzi. Nikogo. Może Szapiro i Bernsztajn są spokrewnieni, może ulepieni z jednej gliny, takie oto rewelacje nam sugerują sygnały z zaświatów. To, że Twardoch bardzo wyraźnie potrzebuje się odwoływać do wyższych instancji, to osobna sprawa. Ale trzeba zauważyć, że w Królu jest to najmniej irytujące. 

Zgodzę się, że –

W Królu Twardoch postanowił wykorzystać figurę Lewiatana. (…) Olbrzymi kaszalot wisi nad Warszawą lat 30., zazwyczaj w pionie, niczym wielka szynka serrano nad barem w za drogiej knajpie tapas. I podobnie jak w tym drugim przypadku – służy tylko ozdobie. http://kulturaliberalna.pl/2016/11/01/lukasz-kowalczyk-recenzja-szczepan-twardoch-krol/ 

- ale nie widzę w tym nic zdrożnego.

4. Przedmiotowe traktowanie kobiet. Nie jestem fanką takiego sposobu prezentowania relacji damsko-męskich, ale rozumiem też, że należy on do klasyki gatunku. Twardoch poza model powieści sensacyjnej nie wychodzi, z feminizmem nigdy nie flirtował, nie udawał też, że jego kobiece bohaterki wnoszą cokolwiek do fabuły. To są książki o mężczyznach – ich przemocy, bolączkach, cierpieniach, samotności i miłości. Typowa literatura męska, nie obrażam się z tego powodu. Rozumiem, że to dla chłopców. Nie spodziewałam się więcej i niczego więcej nie znalazłam.

5. Twardoch wiele zawdzięcza Sienkiewiczowi, Prusowi, Żeromskiemu. Nie będę się nad tym przesadnie rozwlekać, bo każde zestawienie wymagałoby osobnego komentarza. A z tych komentarzy mogłyby się wyłonić pewne zarzuty.

Za Maciejem Jakubowiakiem chętnie powtórzę, bez ironii, bo czytanie sprawiło mi prawdziwą przyjemność w te smutne, pozbawione dreszczyku emocji trzy wieczory:

Zanim jeszcze zaczniemy go czytać, dajmy sobie spokój z traktowaniem Króla jako powieści o istotnych kwestiach społecznych, nie szukajmy w nim diagnoz współczesności ani głosu w sprawie polityki historycznej. Cieszmy się, jeśli mamy takie upodobania, tymi wszystkim półobrotami, sierpowymi i prostymi, błyszczącymi portfelami, ekskluzywnymi samochodami i odrzutowymi samolotami – a potem odłóżmy tę pięknie oprawioną książkę na półkę i nie udawajmy, że wynika z tego coś więcej.

Nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy oczekiwać od autora Króla, by się douczał w kwestiach społecznych. Powyższe wychodzą mu całkiem nieźle.


Uwagi pozostają niezobowiązujące, bo zdaje się od pewnego czasu relacja pomiędzy krytyką a Szczepanem Twardochem jest co najmniej skomplikowana - trzeba albo chwalić albo ganić, dokonywać cięć i ustalać, gdzie właściwie stoi ten pisarz, który bywa solą w oku z powodu dobrze skrojonego garnituru i lekko prowadzących się samochodów. Ja o samochodach nic nie wiem, o boksie też nie. Ale wiem o książkach i o tym, dla odmiany, piszę.

piątek, 1 sierpnia 2014

Najistotniejszy wiersz, który nie istnieje


Dycki przyzwyczaił nas już do tego, że jego poezja nie ma początku i nie ma centrum. "Kochanka Norwida" to zbiór, który czyta się na jednym oddechu. Wprowadza czytelnika w autonomiczny świat, którego reguły zmieniają się przy każdym kolejnym wierszu – przesunięcia są nieznaczne, a jednak wpływają na cały układ.


Wiersze Dyckiego są dotkliwe i przejmujące, nie brakuje w nich jednak doskonale wyważonej ironii. Ironii, która nie anihiluje ważności tego świata, nie neguje wzruszenia, ale z nim współistnieje, jak w wierszu:

IV.
śliczny śliczny kościółek
w obrębie dawnego unickiego
domostwa lecz nigdy w nim
nie będę u siebie (choćbym napisał

wiele wierszy) to nie jest moje miejsce
moje miejsce jest po stronie matki
obudziłem się w nocy i odkryłem przed sobą
prawdę której nie chciałem

przyjąć: moje miejsce jest
w polszczyźnie niczym w kościółku

Wiersze te są prawdziwą sztuką zawieszania głosu. Każdy kolejny utwór pozostawia wrażenie nieoczywistości i odsyła po rozstrzygnięcie do następnego. Ale w następnym rozstrzygnięcie również się nie pojawia, bo zamiast niego pojawia się nowy element, który zupełnie zmienia optykę sytuacji:

V.
śliczny śliczny kościółek
w obrębie dawnego unickiego
domostwa lecz nigdy w nim
nie będę u siebie choćbym zdążył

zakraść się do szkolnych
podręczników i zestarzeć to nie jest
moje miejsce (według pana
Czekalskiego) moje miejsce jest

w transporcie czyli po stronie
matki w bydlęcym wagonie

Dycki odsyła więc po sens zawsze gdzieś indziej – do kolejnego wiersza, do kolejnych słów, w których powtarza się to, co już zostało powiedziane, ale za każdym razem jakoś inaczej. I to „inaczej” każe jeszcze się wstrzymać, czekać z próbą domknięcia sensu do kolejnego wiersza. W lekturze pozostaje więc wrażenie ciągłej dyslokacji, przemieszczania sensów. Tak, jakbyśmy w ciemnościach oświetlali fragment mapy. Gdy natrafiamy na widziane już wcześniej miejsce i oświetlamy je raz jeszcze, ono nagle wydaje się inne. To mapa bez ustalonych punktów. Są na niej miejsca znane, ale nigdy nie wiadomo, gdzie i kiedy się ukażą. Są miejsca już wcześniej widziane, ale zawsze sprawiają jednocześnie wrażenie obcych.

Podobnie rzecz ma się z językiem u Dyckiego. Jest to język doskonale opanowany, poddany melodyjnej frazie, a jednak ciągle nieco oderwany od rzeczy jak „śliczny śliczny kościółek”. Język ten jednocześnie doskonale odpowiada na potrzeby opisu i pielęgnuje obcość, sprawia, że „nigdy w nim/ nie będę u siebie”.


Sięgając po Dyckiego, sięgam po wszystko, co już znam. Dopiero czytając wszystko, co już znam, natrafiam na prawdziwą obcość. Błędem byłoby jednak sądzić, że ta obcość wyrażona zostaje w patetyczny sposób. Dycki od pierwszego do ostatniego wiersza bawi się ironią: „(…) ale o tym znajdziesz/ wiadomość w pewnym przypisie/ w moim najistotniejszym wierszu”. Wciąż odsyła do „najistotniejszego wiersza”, który nie istnieje.

wtorek, 8 lipca 2014

"Selfies" z Justyną Bargielską

O ile „Bachem” rządziła przesada, o tyle „Nudelman” rządzi się zasadą umiaru. Wszystkiego jest tu ledwie dość – podmiotu, języka, świata i prostytutek „tyle, ile trzeba”.



Rzucam zaczepnie i zapraszam do czytania pojutrze w Przystani: 

http://portliteracki.pl/przystan/teksty/111950-2/

wtorek, 1 lipca 2014

Kochanka Norwida

IV.

śliczny śliczny kościółek
w obrębie dawnego unickiego
domostwa lecz nigdy w nim
nie będę u siebie (choćbym napisał

wiele wierszy) to nie jest moje miejsce
moje miejsce jest po stronie matki
obudziłem się w nocy i odkryłem przed sobą
prawdę której nie chciałem

przyjąć: moje miejsce jest
w polszczyźnie niczym w kościółku


Kochanka Norwida, Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki

poniedziałek, 19 maja 2014

Echa Bonowicza




„Echa” są trudne w swojej prostocie, złudne w momentach lekkości. Bonowicz pozostaje spójny z samym sobą z poprzednich tomów, lecz się nie powtarza. Powraca jego wizja poezji jako świata autonomicznego, w którym słowa mają swoją wagę i znaczenie, choć nie mają sensów ostatecznych. Łatwo się po wierszach Bonowicza prześlizgnąć, coś przegapić. To poezja, która się nie narzuca, choć trudno „wyobrazić ją sobie w innym miejscu”. Wrażliwa na momentalność, a jednocześnie przywiązana do pamięci.



Widoczność
Na zarośniętej rzece jeden stateczek.
W miejscu gdzie woda jest gładka jeden stateczek.
I jeszcze jeden wypływa z ust i wpływa do zatoki.


Szkic krytyczny poświęcony „Echom” już wkrótce w „Toposie”

„Mózg jak rzeszoto”, czyli chochoł gender kontra Potwór Spaghetti

piątek, 16 maja 2014

Wielkie usta Mii Holl


Czasami kiedy czytam książkę, myślę, że wolałabym pójść do kina. W kinie jednoznaczność nie raziłaby mnie tak bardzo. Zajęłabym się podziwianiem efektów specjalnych. W przypadku ekranizacji Corpus delicti mogłyby się one pojawić przy konstruowaniu idealnej kochanki – postaci z innego świata. Przy coli i niedrogim popcornie bawiłabym się jak nigdy.

Ale niestety, marzenie się nie spełniło i zamiast obejrzeć film, przeczytałam książkę. Ten sam pomysł widziałam już w niejednej realizacji filmowej. W Equilibrium, w Nie opuszczaj mnie na podstawie powieści Kazuo Ishiguro, w Wyspie – by wspomnieć tylko o kilku – a przecież i w Atlasie chmur. Zdrowie i witalność, podniesione do rangi najwyższych wartości, dominują w życiu bohaterów. Sankcjonuje je system władzy. W przypadkuEquilibrium, zdrowie rozumiane jako wygaszenie wszystkich emocji, ma chronić przed aktami agresji, zazdrości, etc. Każdy z wspomnianych obrazów ukazuje podobną ekonomię – minimalna utrata energii przy maksymalnych zyskach. Aby ten model wcielić w życie, trzeba wykluczyć czynniki powodujące nieekonomiczne korzystanie z zasobów ludzkich. Człowiek traktowany jest więc jak przedmiot, który powinien działać w najbardziej optymalny sposób.

Nie inaczej jest w Corpus delicti, powszechne zdrowie ma być warunkiem prawidłowego funkcjonowania organizmu społecznego. Podporządkowanie ludzi ekonomii zawsze odbywa się dużym kosztem, a system egzekwujący prawidłowe zachowania po prostu musi być wrogiem jednostki. Ach wszystko to znamy, od Matrixa po Asterixa i Obelixa. Już na wstępie wiemy, czym jest Metoda u Juli Zeh. Wiemy, że może być metaforą rządów, ustrojów, religii. Wiemy, jakie stereotypy pójdą w ruch – romantyczny buntownik i bezduszny przedstawiciel prawa – i nie rozczarujemy się – wszystko to u Juli Zeh jest. Porozmawiajmy więc o tym, czego nie ma. Czego brak?

U Juli Zeh nie znajdziemy dobrze napisanych dialogów:

- Brakuje ci – odrzekł – doświadczenia własnej śmiertelności.- Daj spokój. – Mia wykrzywiła twarz w grymasie. – Miałeś pięć lat. Czy taka tragiczna, chociaż w końcu dość zwyczajna historia namaściła cię na istotę wyższą?- Miałem s z e ś ć lat – powiedział Moritz – a mimo to zostałem zmuszony, by sprostać faktowi, że człowiek ma tylko jedno życie, i to krótkie.- Co ciekawe, uratowały cię właśnie takie kołtuńskie typy, z jakich dzisiaj szydzisz. Bez METODY nie znalazłbyś dawcy. Co byś więc powiedział na odrobinę wdzięczności?- Dziękuję nie kołtunom, ale naturze – odparł hardo Moritz.
Patos, nadmierna egzaltacja i pretensjonalność – to tylko niektóre z cech stylu powieści. Bohaterowie Zeh stworzeni są do wypowiadania konkretnych ideologicznych kwestii. Są ważni tylko o tyle, o ile sytuują się jakoś wobec Metody (są jej przeciwnikami, ofiarami, wyznawcami, egzekutorami). Pojedyncza cecha musi wystarczyć jako emblemat danej postaci, Kremer jako manipulant i człowiek wpływowy składa się z niedbałej elegancji, sędzina jako przedstawicielka prawa składa się z wysoko upiętego końskiego ogona (pomiędzy starannością fryzury a wzorowością systemu istnieje domniemany związek, który czytelnik ma odkryć).

Sophie ma jasne włosy, wysoko upięte w koński ogon. W tej fryzurze nadal wygląda jak pilna studentka (…)Teraz dłużej niż przez chwilę widać zagniewaną twarz Sophie, niepasującą do jasnego końskiego ogona.
Autorka tworzy stereotypowe obrazy bohaterów, operując tylko tymi elementami, które obrazują stosunek postaci do Metody, na przykład sędzina rozpuszcza mocno upiętego koka, gdy zaczyna wątpić w słuszność prawa, a Moritz zapala papierosa, bo jest zbuntowany.

Corpus delicti to powieść pretekstowa. Zamiast niej można by równie dobrze napisać rozprawę, bez silenia się na tworzenie świata przedstawionego i rozpisywania stanowisk na kwestie poszczególnych bohaterów. Brakuje w niej dystansu i ironii, które rozbijałyby spójność wywodu, wprowadzałyby komplikację. Autorka prezentuje jedynie kolejne egzempla, symbole i metafory.

Wnętrze racjonalistki Mii pozostawia wiele do życzenia, więc autorka postanawia je o coś uzupełnić. Wprowadza do powieści byt duchowy, idealną kochankę, która jest drugą stroną Mii, tą bardziej romantyczną, tą duchową. Niestety idealna kochanka to kolejny stereotyp. Jako postać metafizyczna, która miała reprezentować świat ducha, staje się prawdziwym kuriozum, gdy już nie tylko werbalizuje wewnętrzne dylematy Mii, ale dyskutuje z telewizorem, porusza się nerwowo na sofie i wali pięścią w stół. A wszystko to w dodatku bardzo serio, ta cała duchowość i ta cała indywidualizacja postaci. Doprawdy, Zeh nie oszczędza swego czytelnika.

Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, albo może nawet – zgodnie z logiką rzeczy, której to jednak logiki autorka nie stara się jakoś specjalnie oddać, bohaterka, która początkowo była uosobieniem racjonalizmu, przechodzi przemianę i zamienia się w romantyczkę.

To bardzo proste. Panu się wydaje, że można mnie przekonać, bo nie mam żadnych argumentów. Ale jest wręcz przeciwnie. Ja nie potrzebuję argumentów. Im mam ich mniej, tym staję się silniejsza.
Skoro autorka nie potrafi uzasadnić psychologicznie i przeprowadzić przemiany swojej bohaterki, czyni z niej desperatkę. A na końcu męczennicę.

Bohaterowie powieści raczą się wypowiedziami w stylu:

- Rzygać mi się chce przez ciebie – powiedział Moritz. – Że akurat ty wątpisz w moją zdolność do miłości. A przecież to ja jestem człowiekiem, a nie ty.
Widocznie traktują swoje role bardzo poważnie, a buta wystrzela z ich ust nawet, gdy mówią „dzień dobry”.

- A ty, mój biedny, zbłąkany Moritzu Holl, jesteś wyłącznie obłudnikiem. Twoja sławetna pełnia władzy kończy się właśnie tam, gdzie ciało odmawia ci służebności. Doświadczasz rzekomej wolności na solidnym fundamencie bezpieczeństwa i wygłaszasz bojowe przemówienia, podczas gdy inni płacą twoje rachunki. To się nie nazywa wolność, tylko tchórzostwo.– Fundament bezpieczeństwa! – roześmiał się Moritz. – Czy naprawdę to powiedziałaś? Myślałem, że nawet tobie wstrętne jest owo kołtuńskie hasło. Czy wiesz, kiedy nasz świat będzie wreszcie bezpieczny? Kiedy wszyscy ludzie znajdą się w probówkach, zanurzeni w płynnych pożywkach i bez możliwości dotykania się nawzajem!
Moje pretensje zaczynają się wtedy, gdy autorka każe mi wierzyć, że stworzone przez nią postaci są żywe, a cały świat przedstawiony każe brać na serio – ten czysty blok, w którym mieszka Mia – wyznawczyni – i tę scenerię dzikiego kawałka lasu przy rzeczce, gdzie Moritz – buntownik – pali zakazanego papierosa.
Ale nie ulegajmy zwątpieniu! Bohaterowie, świat przedstawiony – to jeszcze nie jest cała książka. Bo autorka niewątpliwie miała pomysł, za który należą jej się słowa uznania. Teraz, więc chwilę o tym pomyśle:

- Po wielkich wojnach dwudziestego wieku pewien etap oświeceniowy doprowadził do istotnego odideologizowania społeczeństwa. Takie pojęcia jak naród, religia i rodzina gwałtownie straciły na znaczeniu. (…) Bez przerwy mówiono o rozpadzie wartości. Utracono wszelkie poczucie pewności siebie i zaczęto znowu lękać się siebie wzajemnie. Strach zaczął rządzić życiem jednostek, strach rządził też wielką polityką. Nie zauważono, że po każdym akcie destrukcji musi nastąpić akt ponownego stworzenia. Jakie były konkretne tego skutki? Zmniejszenie się liczby urodzin, wzrost zachorowań na choroby uwarunkowane stresem, stany oszalałej agresji, terroryzm (…).
Tyle dowiadujemy się od jednego z głównych bohaterów, Kremera, który wyjaśnia, jak narodziła się Metoda, czyli kodeks postępowania pozwalający przeciwdziałać chorobom. Metoda działa sprawnie i w skali globalnej przynosi korzyści, nie ma wojen, społeczeństwo jest zdrowe, silne i czyste. Niestety, system ma też swoje ofiary, buntowników, którzy gardzą ideą powszechnego zdrowia. Takich Metoda resocjalizuje, a jeśli trzeba – zabija. Jednym z nich był Moritz, oskarżony o morderstwo i skazany na śmierć. Jego kochająca siostra – Mia Holl – dotychczas zwolenniczka stawiania dobra ogółu na pierwszym miejscu, zaczyna podążać za romantycznym przykładem brata i, ciągle wierząc w niewinność Moritza, w końcu znajduje na nią dowody. Wtedy zostaje oskarżona już nie tylko o palenie papierosów, ale o przewodzenie tajnej organizacji terrorystycznej. Mia wcale nie zamierza się bronić (nie jest przecież przywódczynią buntu) i zamiast milczeć na temat swoich nowych poglądów, otwiera się przed Kremerem – głównym ideologiem Metody, a przy tym showmanem i komentatorem życia społecznego. On ma nagłośnić całą sprawę. Wysłuchać Mię i wydać na nią wyrok.

W książce Kukła i karzeł Sławoj Žižek przytacza anegdotę:

W styczniu 2002 roku w Lauderhill na Florydzie miało miejsce dziwaczne freudowskie przejęzyczenie: tablica pamiątkowa, która przygotowana została dla uczczenia aktora Jamesa Earla Jonesa na uroczystości ku czci Martina Luthera Kinga, zamiast tego nosiła ten oto napis: „Dziękujemy ci, Jamesie Earlu Ray, za podtrzymywanie snu” – to odniesienie do słynnej mowy Kinga zawierającej słowa: „Miałem sen”. Wiadomo powszechnie, że Ray był człowiekiem skazanym za zabójstwo Kinga w roku 1968. (…) Ray w efekcie przyczynił się do tego, iż sen Kinga był żywy, i to w obrębie dwóch różnych wymiarów. Po pierwsze, częścią heroicznego ponadludzkiego obrazu Martina Luthera Kinga jest jego okrutna śmierć: bez tej śmierci nie stałby się zdecydowanie symbolem, jakim jest teraz.
Anegdota pojawia się w kontekście pytania o to, czy Judasz nie był najważniejszym, po Jezusie, bohaterem Nowego Testamentu.

Kremer w powieści Zeh okazuje się Judaszem niedoskonałym, nie doprowadza sprawy do końca. Tworzy Mię – mesjasza – po to, by ją zupełnie zdegradować. Wyrokiem sądu Mia zostaje skazana na śmierć (a dokładniej na zamrożenie na czas nieokreślony). Jednak po udowodnieniu winy, tuż przed wykonaniem wyroku, niespodziewanie otrzymuje prawo łaski. Tego się mesjaszom nie robi!

Co by się stało, gdyby Piłat ułaskawił Jezusa? Ułaskawienie oznacza pomniejszenie winy skazanego, a jeśli skazany służy jakiejś sprawie, ułaskawienie umniejsza sprawie, bo wielkie sprawy potrzebują męczenników. Ułaskawienie nie oznacza, że winnemu przyznano rację, ale, że uznano go za niegroźnego, a jego sprawę za nieistotną.

Proces Andersa Breivika pokazał jak niebezpiecznym narzędziem może być poza męczennika. Jej potencjał medialny i polityczny sprawia, że wymierzanie kary ideologicznym przywódcom, paradoksalnie, przyczynia się do ich wspierania. Postawie Mii Holl odebrano rys heroiczny. Przeprowadzenie niebezpiecznej dla systemu sprawy przez wszystkie stadia, od wykrycia, określenia, wyolbrzymienia, aż po wyrok i – w końcu – ułaskawienie, które wyczerpuje ten potencjał. Mia – mesjasz bez męczeństwa – jest już niegroźna.

Ostatecznie, mimo że wolałabym pójść do kina, przeczytałam powieść Juli Zeh, bo miała intrygującą okładkę. W wydaniu W.A.B. jest na niej dziewczyna o niezwykle białej skórze, niemal przezroczystej. Liczyłam, że ktoś mi tę skórę opowie, ale nie opowiedział. Autorka tak się zaangażowała w dyskurs polityczny, że straciła z oczu swoje postaci, dbając tylko o to, by mówiły. W prowizorycznie zbudowanym świecie Juli Zeh mówią sklecone naprędce marionetki. Mia jako bohaterka jest nieważna, ważne, żeby mówiła. A do tego wystarczy napisać jej usta. Mia Holl ma duże usta.



repetytorium, Maciej Taranek

środa, 5 lutego 2014

Rzeczowniki, liczebniki, piach

Rzeczowniki. Dużo rzeczowników, mało przymiotników. Oto sekret pisania Andrzeja Stasiuka. Początek wygląda tak:

Zabajkale. Krasnokamieńsk
Piach, stary beton, zielsko. 

Bardzo mi się podoba taki początek, a później jeszcze liczebniki: „kilkanaście drzew”, „dziewięćdziesiąt procent”, kierunek: „na wschód” i z powrotem: „topole, kurz, wiatr i zielsko”.

Taka jest pierwsza strona nowego Stasiuka.



„Nie ma ekspresów przy żółtych drogach”, Andrzej Stasiuk

poniedziałek, 3 lutego 2014

Kobieta, która nie będzie zbawioną ("Nimfomanka", 2013) c.d.

Joe nie potrzebuje ratunku, jest spójna, szczelna, żadne to (wstrętne, od-rzucone) w niej nie pracuje. W Joe nie ma „substancji zanieczyszczającej, kalającej”, jest sterylna.








Pełny tekst o Nimfomance" już wkrótce w Ha!arcie"

sobota, 1 lutego 2014

Kobieta, która nie będzie zbawioną ("Nimfomanka", 2013)



Nie będzie zbawioną nie dlatego, że dopuściła się zbyt wielkiego grzechu, lecz raczej dlatego, że nie ma grzechu, od którego można by ją zbawić. Nimfomanka to prawdziwy koszmar psychoanalityka. Zły sen o kobiecie, której niedostępne są cierpienie i ekstaza – dwa największe źródła rozkoszy i atrybuty grzechu. Pierwszy związany z samym aktem grzechu, drugi – z odpuszczeniem.








wtorek, 21 stycznia 2014

Wszystko i tylko („Szybko przez wszystko” Justyny Bargielskiej)




Gdyby posłużyć się nomenklaturą facebookową, trzeba by oznaczyć to tak: Bargielska była w: wszystko, z: tylko. Dowodem, że była, są wiersze z trzech tomów zebrane w „Szybko przez wszystko”. Na okładce zbioru: człowiek i pies – dwa zamknięte układy, na które naniesiona została seria znaczników jak w atlasie anatomicznym. Widzisz cały obrazek, ale oznaczony i podpisany jest na nim konkretny punkt. „Że bierzesz ten autobus razem z tamtą w czapce, / z tą na biało, z tym dzieckiem i z drzewem irysowym” [„Dwa fiaty”].